
NA PEŁNEJ KURWIE
BEZ CENZURY
Felieton
Wszystkie poniższe teksty ukazały się w Open Scotland
DEAL OR NOT TO DEAL
Są przykłady na świecie, gdzie marihuana ratuje ludzkie życie, ale są też i takie przypadki, gdzie to życie jest zupełnie zrujnowane. Zdaje się, że proporcje nie rozkładają się po równo, bo czym innym jest wypalić „Lolka”, a czym innym palić go kilka razy dziennie. Podobnie jest ze wszystkimi używkami. Krótka historia „Kosy”, ukazuje dość skrajny obraz życia „z” lub z marihuaną. Kim jest „Kosa”? – Wyjeżdżamy z różnych powodów. Jedni za chlebem. Drudzy dla przygody. Trzeci, by studiować na zagranicznej uczelni. A jeszcze inni wyjeżdżają, bo są do tego z jakiś tam powodów przymuszeni. Taki był powód wyjazdu „Kosy”, który miał do wyboru – ucieczka albo…
Chłodna, kiepsko oświetlona, odrapana klatka. Kosa zbiegł na dół po schodach, przeskakując co drugi stopień, zanim się jeszcze przywitał nabił działo. Lufa, czteropak z plecaka – norma.
Tu nikomu ten zapach nie przeszkadza, bowiem tu prawie każdy pali.
Kosa szczęścia nigdy nie miał. Co wyszedł z pierdla to nowe problemy. Całe życie kombinował, ale zawsze się noga gdzieś podwinęła. Tu go na kradzieży przyłapali, tam go złapali z dragami. I tym razem za paserkę poleciał.
- Cóż. Kasa zawsze potrzebna – wiadomo, to się latało. Tu się radio wyjebało z samochodu i sprzedało, tam co innego. Potem w dragi wszedłem. Trzeba było kombinować. Ryzyko zawsze na przypał jest, a mi się trafiło nie raz – opowiada z uśmiechem Kosa.
Wyjazd albo…
Szybka decyzja, szybki telefon. Do kumpli zjechał, a oni pod dach wzięli, robotę w hotelu nagrali – Dawaj Kosa do nas, tu dobrze jest. Daje radę się ogarnąć – mówili. Bez języka – zmywak. Kosa za długo nie wytrzymał. W robocie sześć miesięcy usiedział, choć jak mówi: – I tak wytrzymałem długo. Przejebane. Gorąc, jak w saunie, pot się leje, tłuszcz pod paznokciami. Co dzień wracałem, buty przemoczone – gnój totalny. Odciski, odparzenia. Nie dla mnie taka robota.
Kosa brudną robotę zostawił. Kontakty złapał i do starych zajęć wrócił – dziś diluje. No, bo: – Co innego miałem robić? – kontynuuje – Bez języka, roboty normalnej nie ma. Do Polski wrócić nie mogłem, bo bym poleciał z miejsca. A że kontakty wpadły takie, jakie wpadły, to diluje. Klient jest, towar schodzi. Jak sam dużo nie przejaram, to nawet odłożyć idzie.
W Polsce marihuana jest równie dostępna jak w Szkocji. 70% młodocianych doskonale zna miejsca, do których udać się po towar, jednak jak podkreśla Kosa: - Szkocja to nie Polska. Tu takiej konfidencji nie ma. Poza tym sprzedaje tylko osobom, które znam. Handluje tylko Polakom, biorę w hurcie też od Polaka, tak właściwie jakby nie spojrzeć, to znam aby Polaków. Z towarem nigdzie nie łażę, nie rzucam się w oczy. Ktoś chce kupić, to do mnie do domu przychodzi, i jest git. Raz miałem motyw, że ktoś puka do drzwi. Puka raz – siedzę cicho, drugi raz – patrzę przez okno, a przed domem suka stoi, więc szybko spuściłem towar w kiblu, otwieram, a tu koleś liczniki chciał spisać. Parę uncji poszło się jebać. Ale… Lepiej stracić niż wpaść – wiadomo.
Kosa twierdzi, że tu dilować jest łatwiej, lepszy grunt, wypłacalni klienci i mniejsze ryzyko wpadki. Bez zażenowania opowiada, że oczywiście: - Ryzyko i strach zawsze jest. Ale coś kosztem czegoś. Ale ogólnie tu jest elegancko. Ryzyko dużo mniejsze niż w kraju i klient lepszy. A najbardziej mi się tu podoba to, że za kasą nie trzeba latać. Daje w kredo i mam pewność, że za tydzień lub dwa kasa będzie, jak przyjdzie po nowy towar. W Polsce dajesz w kredo i musisz się liczyć, że nie odzyskasz pieniędzy, a jak już to po czasie i wylatać trzeba. Do dziś mam pieniądze u ludzi. Najgorzej z małolatami, woli co dzień po mordzie być trzaskany o głupie trzydzieści złotych, a nie odda i już. Dilowanie w Polsce i tu to jak niebo i ziemia.
Kosa z przyjemnością wypalił wcześniej nabitą lufę. Na zdjęcie rzecz jasna się nie zgodził, bowiem im więcej Kosy nie ma, tym bardziej, paradoksalnie, JEST. Kosa, póki co nie narzeka. Dilował, diluje i dilować będzie. Zdecydowanie woli to niż normalną, ośmiogodzinną pracę, nawet jeśli wiążę się to z pewnym ryzykiem.
DZIEWCZYNA Z PORTFELA
Duży procent Polaków na emigracji to osoby żyjące samotnie. Bez „drugiej połówki”, bez dzieci, bez rodziny. Jednym ten stan rzeczy jak najbardziej odpowiada, z kolei drudzy wręcz desperacko poszukują partnera. O tym, że można ten fakt wykorzystać dowiedziała się Kinga. I stara się go używać dla „łatwego, lekkiego życia”.
Kinga – niska, nieprzeciętnej urody blondynka, z śliczną twarzą o delikatnych, dziewczęcych rysach, skrywanych pod nadmiarem makijażu i zgrabnymi nogami, których pozazdrościłaby jej niejedna modelka. Kinga przyjechała do Szkocji z chłopakiem, gdy miała 17 lat. Lecz po paru miesiącach pobytu w UK rozstali się, więc musiała sama zadbać o siebie.
- Tak to już jest – mówi Kinga – na początku ładnie, pięknie, a gdy już się zamieszka razem wszystko wychodzi. Z Hubertem siedziałam do czasu, aż się usamodzielniłam i sama potrafiłam zadbać o siebie. Poznałam ludzi, którzy mi dużo pomogli i się od niego wyniosłam, wynajmując pokój u koleżanek. Pracę mi nagrał taki jeden koleś z budowlanki na sprzątanie. Jak oni kończyli remont, to z dziewczynami szłyśmy po nich sprzątać, tak że praca raz była, raz nie. Czasem dzwonili co tydzień, a czasem to i po dwa – trzy tygodnie na telefon musiałam czekać. A pieniądze szybko topniały. W międzyczasie zaczęłam poznawać ludzi, spotykać się z różnymi chłopakami i tak się zaczęła moja zabawa w sponsoring.
Do zabawy w „sponsoring” nie zmusiła Kingi kiepska sytuacja finansowa, która dotknęła ją po przyjeździe do Szkocji, jak przyznaje dziewczyna zaczęła już w Polsce i tylko powróciła do tego zajęcia.
- Z tym sponsoringiem mi się włączyło już w Polsce. Może gdy miałam 14 lat. Już dawno doszłam do tego wniosku, że i tak się z każdym bzykam i tak, więc dlaczego nie czerpać przy okazji korzyści materialnych. Idziesz na balet to wiadomo – wjazd i drinki kosztują. A skąd kasę miałam brać? Pochodzę z biednej rodziny, nigdy nic nie mieliśmy. Ojciec czasem więcej pieniędzy przepijał niż przynosił do domu, a byłam ja i dwie siostry. Żeby się bawić, ktoś musiał postawić. A nic za darmo nie ma. Więc i ja musiałam postawić – mówi z uśmiechem Kinga – Szybki lodzik w samochodzie albo w kiblu, a noc masz całą ustawioną. Chcę piwko to mówię. A ten zapierdala – łaski nie robi.
Kinga nigdy nie myślała o sobie jak o prostytutce, a relację ze swoimi sponsorami traktuje jako lekkie, niezobowiązujące związki.
- Ja nie jestem taka jak te kurwy z trasy albo z agencji. Dla nich to jest praca. Ja widzę kolesia na ciśnieniu to podbijam. To co? Potrzebne mi na to i na to. Faceci sami oferują. Mówię – „Spoko, nie trzeba”, a oni swoje, że weź, ja ci pożyczę, a potem tematu nie poruszamy i jest luz. Oczywiście zaczyna się od randki. Bar. Kolacyjki. Częściej i częściej. Kwiaty. Prezenciki. Potem pełen sponsoring. Czasem nawet z takim zamieszkam. Jeden koleś nawet żonę chciał dla mnie zostawić. Wjebałam mu się w łeb na maxa. Co chwila dzwonił i trybił. I pytał cały czas – Gdzie jestem? Co robię? – pełna kontrola. Na masę zazdrosny był, co nie?
Kinga znajduje sponsorów na portalach randkowych i społecznościowych. Rejestruje się, wstawia zdjęcia i czeka. A panowie sami się odzywają.
- Głównie zapoznaje ich na necie, na portalach randkowych i społecznościowych. Typu – Polish Dating, Polish Hearts. Bez neta byłaby lipa. Zarejestrowałam się, nawrzucałam „sweet foci” i co chwila ktoś pisze. I ustawki, randki, spotkanka. Facet myśli, że ma laskę zajebistą, więc łoży kasę.
Kinga wśród sponsorów ma samych Polaków. Przyznaje, że tylko z powodu nieznajomości języka.
- Nie czaję języka prawie w ogóle, więc spotykam się tylko z naszymi. Wiadomo, jakbym gadała lepiej po angielsku to bym i z Anglikiem, Holendrem i innymi poszła. Na portalach randkowych najwięcej piszę z propozycją spotkania Arabów i Pakistańczyków, nawet więcej chyba niż Polaków. Ale nie mogłabym, z kim jak z kim, ale na pewno bym nie poszła z Pakistańczykiem. Nie jestem rasistką. Po prostu są wstrętni i brzydcy – śmieje się Kinga.
Sponsorów nie brakowało, nie brakuje i nigdy nie zabraknie. Zawsze będzie ktoś, kto zgodzi się wspomóc w zamian na kilka chwil spędzonych razem. Wielu jest takich, którzy będą chcieli zapłacić za choć namiastkę poczucia bycia z kimś.


WESTERN MADE IN POLAND
Polska to kraj, w którym trudno jest egzystować nie mając własnych środków pieniężnych ani źródeł dochodu. Ale i posiadanie czegoś, co przynosi większy zysk, może przysporzyć wielu problemów i uprzykrzyć żywot. Polska to kraj, w którym lepiej się nie wyróżniać, w którym lepiej przejść przez życie cichutko, nie zwracając na siebie większej uwagi. Jakie są polskie realia, przekonał się na własnej skórze pan Kazik, właściciel hotelu i zajazdu dla tirów.
Kazika spotkałem pracując dla agencji, wysłano nas obu na kilka dni do pewnego zakładu w centrum Edynburga. Starszy, sympatyczny, grubas. Kiedyś biznesmen, właściciel przynoszącego spory dochód rodzinnego interesu. Kilka lat temu Kazik sprzedał wszystko, co posiadał i wyjechał do UK zabierając ze sobą rodzinę. Dziś sprząta, pakuje, nosi, rzucany przez agencję w coraz to nowsze miejsca. Co go skłoniło do oddania swego imperium?
Kazik na początku lat dziewięćdziesiątych otworzył stację paliw przy ruchliwej trasie. Biznes wypalił i miał się dobrze, więc zarobiony pieniądz zainwestował w zajazd dla tirów. Potem hotel, bar i dom weselny. Pieniędzy przybywało, firma rosła.
- Zaraz po upadku komuny, kto cokolwiek miał grosza odłożonego i komu się chciało robić to kombinował, by coś otworzyć swojego. Ja kawałek działki miałem przy trasie, więc otworzyłem CPN. Wszystko było pięknie jak w bajce. Zacząłem od zera, a w późniejszej fazie zatrudniałem już dwadzieścia sześć osób. Dzięki zajazdowi, ustawiłem się i zabezpieczyłem byt dzieciom. Stworzyłem taki „family business”. Do tego przynoszący bardzo dobre zyski.
Biznes kwitł. Wszystko szło pięknie. Zbyt pięknie. Do czasu, aż imperium Kazika zaczęła się interesować „agencja ochrony”.
- Pewnego razu podjechało czterech panów, poprosili mnie na bok i zapytali czy nie potrzebuję ochrony. Tak naprawdę to dali mi wyraźnie i w mało delikatny sposób do zrozumienia, że jest mi takowa bardzo potrzebna. Liczyłem się zawsze z tym, że coś takiego może się przydarzyć. Słyszy się to i owo, wczoraj się nie urodziłem. I wiedziałem, że na policję tego lepiej nie zgłaszać. Poza tym wychodziłem z założenia, że jak nie tym, to pewnie przyszliby inni, więc dla spokoju płaciłem. I przez dłuższy czas miałem spokój. Raz w miesiącu zgłaszali się po pieniądze, bardzo tego nawet nie odczuwałem –mówi Kazik – Aż razu pewnego przyjechali i powiedzieli, że do zajazdu i na hotel mi dziewczyny wstawiają. Z początku nie zgodziłem się, ale postraszyli to uległem. Potem było już tylko gorzej. Zjeżdżali się, kiedy chcieli, brali pokoje, dziewczyny. Burdy, imprezy, czasem nie wiedziałem co z oczami zrobić, takie rzeczy się działy . W końcu nie wytrzymałem i uciekłem. Sprzedałem to praktycznie za bezcen, zabrałem żonę, dzieciaki, wsiadałem w samolot i przyleciałem na wyspy, a teraz sprzątam – śmieje się mężczyzna. – Nie mogłem zrobić nic, nie miałem do kogo się z tym zgłosić. Bałem się o siebie i rodzinę. Człowiek żyje w normalnym państwie. Jest uczciwy, płaci podatki, a jak zaczyna się dziać źle i potrzebuje pomocy od państwa, od policji, wie że tak naprawdę jest sam, zdany na siebie i nikomu nie może zaufać. Nie ma się do kogo zwrócić o pomoc. Jest totalnie bezradny.
Kazik dziś sprząta i zarabia dużo mniej niż zarabiał prowadząc własny interes. Ale jak twierdzi oddycha mu się teraz lekko. Nie boi się o zdrowie i życie swoje oraz rodziny. Bowiem lepsza marna bezstresowa praca, niż dobrze płatny business w scenerii westernu.

ŻYCIE NA DRUCIANEJ SZCZOTCE
- Na miesiąc kontrakt masz! Jak będziesz dobry, to i na drugi ci może przedłużą. A przy odrobinie szczęścia, to cię na dłużej zostawią – oznajmił mi suchotnik w gajerku. Taaa… kolejne zlecenie z agencji, tym razem szpital.
Niewielki, szary, na kształt garażu budynek na tyłach szpitala, to tu przychodzą zaraz po zabiegach i operacjach wszystkie narzędzia do mycia i dezynfekcji. Rozłożone na tackach, które z kolei ułożone są piętrowo na wielkich, metalowych wózkach.
Wszedłem do środka budynku i pierwszej napotkanej osoby zapytałem o Chrisa.
- Chris! Ktoś do ciebie! – krzyknął wysoki, siwy mężczyzna, przestępując z nogi na nogę w rytm muzyki Elvisa Presleya.
Po chwili podszedł do mnie miły, starszy pan, uśmiechnął się i zapytał – Ty jesteś pewnie Damian. Tak? –potwierdziłem, skinąwszy głową, a on szybko przeszedł do sedna – Dobra! Krwi się boisz? Na jej widok nie mdlejesz? Nie? – Znakomicie! Więc stawaj obok Laury, ona cię szybko przeszkoli! – po czym postawił mnie przy wysokim, blaszanym stole, obok niskiej dziewczyny, która w kilku zdaniach objaśniła mi jak i co mam robić, zaznaczając, że każde draśnięcie, ukłucie, nacięcie mam od razu zgłaszać. Bowiem w takim miejscu jak to, nie trudno zarazić się żółtaczką, wirusem HIV albo jeszcze innym pieroństwem. Po szybkim przeszkoleniu, przebrałem się i poszedłem po swoją pierwszą tackę.
Tacka pierwsza
Zrywam niebieskie ręczniki z ligniny, zakrzepnięta krew pyli się w powietrzu. Poprawiam maskę chroniącą usta i nos, sprawdzając czy jest szczelnie założona. Podchodzi Mariola – duża, cycata dziewczyna – Ejjj? Po co ci ta maska? – pyta, zajadając czekoladowy batonik.
– No żeby nie wdychać tego ścierwa które się pyli – odpowiadam. Dziewczyna patrzy na mnie z uśmieszkiem, po czym mówi – A wiesz, że jak kichniesz w tym czymś, to potem wszystkie bakterie jakie wykichałeś, wdychasz z powrotem do płuc? – oznajmiła mi zadowolona – Dlatego ja nie używam masek. I rękawice sobie zmień na cieńsze, czy ty w ogóle możesz w nich coś chwytać? – pyta, po czym wraca do swojej tacki.
Tacka dwunasta
Gdy uniosłem ręcznik, wystraszyłem się, bowiem na tacy wszystko było mocno ulepione zakrzepniętą krwią, do tego spoczywał tam jeszcze spory kawałek czegoś tam ex – ludzkiego. Jakiś wewnętrzny podzespół, który tak naprawdę nie przypominał mi niczego.
Od razu podszedł do mnie wysoki, siwy facet od nawoływań supervisora, rechocząc na widok mojego osłupienia i bezradnego wyrazu – Oooo! Widzę, że ci się trafiło łożysko na pokładzie – Mocno przerażony, pytam go co mam z tym zrobić – Przez okno! Rano przychodzą lisy to zjedzą – odpowiada.
Nie wiedząc do końca czy sobie żartuje, czy mówi totalnie serio, spojrzałem na niego błagalnym wzrokiem –Zostaw! Zaraz to ogarnę. Weź następną tackę – odpowiada dziadkowina.
Tacka dwudziesta szósta
Wiertła z powbijanym ciałem, kawałkami kości, mięśni i ścięgien próbuję wyszorować druciakiem. Idzie mi to mozolnie, a wkurwienie sięga zenitu. Na szczęście podchodzi Mariola z dobrą radą i mówi – Druciakiem tego nie zrobisz. Mięsko z rowków ja wydłubuje nożyczkami. Inaczej nie idzie tego doczyścić.
Fajrant
Na koniec dnia podszedł do mnie mężczyzna z drugiego końca sali, z którym nie miałem okazji wcześniej porozmawiać i zapytał – Jak ci się podoba pierwszy dzień u nas?
- Może być! – skłamałem.
- A wiesz że tu jest bonus? – zapytał z uśmiechem, rad że ta informacja wyszła od niego, po czym dodaje –Pracując u nas, po trzech miesiącach będziesz mógł być przy operacjach. A niedługo już moja kolej! – cieszy się mocno podekscytowany.
Po pierwszym tygodniu pracy byłem pewny jednego – dłużej jak miesiąc tu nie zostanę. I nie dlatego, że odrzucał mnie widok płynów ustrojowych, niemal we wszystkich kolorach tęczy. Ani też widok setek fragmentów roztrzaskanych kości, przyczepiających się do gumowych rękawiczek, jak opiłki metalu do magnesu. Ani mdły zapach krwi, unoszący się razem z parą wodną, co czasami przyprawiało o wymioty. Zniechęcił mnie jedynie fakt, że po kilku już dniach przestało mi to wszystko przeszkadzać. Do mdłego zapachu krwi się przyzwyczaiłem. Na kości przestałem zwracać uwagę, a widok płynów ustrojowych i fragmentów organów przestał na mnie robić jakiekolwiek wrażenie.
Zaskoczyło mnie mocno jak praca tego typu, może znieczulić i uodpornić na owy widok, jakim są fragmenty ludzkiego ciała. Nie wiem jak długo bym tam wytrzymał. Chcę wciąż czuć ten niesmak i obrzydzenie, patrząc na rozjechanego na drodze zająca. Chcę wciąż odwracać wzrok, nie mogąc patrzeć na pewne obrazy. Nienawidzę obojętności, lubię czuć.
